Lubię nocą szwendać się po mieście
Bywa głośno. To nic dziwnego – w końcu
to samo serce Wrocławia, Lubię ten gwar. Lubię patrzeć jak sunie w setki
różnych stron, pogrążony w potoku słów, całych zdań, z których nie sposób
ulepić jakikolwiek sens. Ale gdy uda mi się poskładać do kupy pewne wypowiedzi,
często bywa, że przyspieszam kroku, w ucieczce przed mentalnym gwałtem, który z pewnością dokonałby się na mojej głowie, gdybym
dłużej słuchał popłuczyn, jakie wypluwali z ust tamci ludzie. Rzecz jasna, to
ja wydziwiam, ale nie poradzę nic, że nie jestem fanem miejskich słuchowisk pod
tytułem”Studenckie życie, oto jak przestałem się martwić i pokochałem dragi”.
Moja ulubiona knajpa, ratunek. Jej
szyld świeci jasno i prowadzi mnie niczym latarnia morska wskazująca drogę
okrętom. Jestem u celu, za barem mój człowiek – zamawiam piwo. Kraft, kwaśny,
duże – obowiązkowo, nawet nie musi mnie pytać bo bywam tam na tyle często, iż wie,
jaki wybieram rozmiar.
Gdy jest ciepło, zajmuje miejsce na
zewnątrz – wtedy mam kapitalny pogląd na sytuacje. Nieopodal ratusza ktoś gra
na instrumencie, lepiej lub gorzej, ale zawsze tworzy tym klimat, który jest mi
znany tylko tutaj, w moim mieście. Na ulicznych grajków nie ma bata – lato,
zima, nie istotne. Są tu stale, tak samo jak „hostessy” zapraszające miłych
panów, którzy im bardziej pijani, tym łatwiej ich zaciągnąć do klubów, w
których można pooglądać to i owo. A tamte i owamte zwykle starają się oskubać
nieszczęśników do ostatniego grosza, z mniejszym lub większym skutkiem.
Z każdym kolejnym piwem jest coraz
lepiej – gdy muzyka w tle jest słaba, zaczyna mniej przeszkadzać. Głupie i
nieciekawe tematy klientów przy sąsiednich stolikach dalej są głupie i
nieciekawe, ale łatwiej ich nie słuchać. Lubię tak siedzieć, chłonąć miejskie
życie, układać w głowie historie, o mieście spotkań, jakim nazywany jest
Wrocław. A spotkać tu można pół Europy, jak nie większość. I ktoś spoza
kontynentu też się znajdzie.
-Wielokulturowość jest w dechę! –
Myślę sobie. Szkoda tylko, że w tym pieprzonym kraju nie każdy podziela mój
pogląd. Procenty dochodzą do głosu, już wystarczy, czas iść. Zapłacić rachunek,
zostawić napiwek i ruszyć dalej. Teraz tylko spacer wokół rynku, aby wyrzucić z
głowy negatywne myśli i do domu.
Z alkoholem bywa tak, że pomaga w
znieczuleniu, lecz zarazem zakłamuje rzeczywistość, wpaja nam zupełnie
niepotrzebne myśli do głowy. Na szczęście w mieście nie piję dużo i po
przebyciu kilkudziesięciu metrów udaje mi się szybko uporządkować umysł.
Pozostaje jedynie lekki błogi stan.
I już tylko podziwiam, jak wariat
wciąż te same kamienice, nigdy nie znudzi mnie ich widok. Czuję jak patrzą na
mnie, skąpane w świetle staromiejskich latarni, Jestem tylko dla nich jednym z
wielu, widziały więcej w swym kamiennym żywocie, niż my wszyscy spacerowicze
razem wzięci. Były tu na długo przed nami i zabawią tu jeszcze długo po nas.
Ich egzystencja jest jednostajna, długowieczna. Są cudem.
Mój cel to przystanek, muszę wrzucić
wyższy bieg – niedługo odjeżdża ostatni autobus linii normalnej. Przedzieram
się teraz, dwa razy zapraszali mnie na darmowego szota i aż trzykrotnie
musiałem się opierać „hostessom”. Jedna była ładna.
Miasto dopiero wskakuje na parkiet,
kusi mnie swym blaskiem, odmawiam – może innym razem, ale na pewno nie w
pojedynkę. W samotności jestem tylko ja i moje myśli, a miasto niech tańczy z
innymi, by nad ranem upaść, zasnąć na chwil kilka i obudzić się po krótkiej
drzemce.
W autobusie ścisk, w końcu to
weekend, ale po pokonaniu kilku przystanków pojazd wypluje imprezowiczów
ruszających w dalszy trans. Ludzi zmierzających do podobnego mi celu jest
niewielu – i dobrze, zwolniło się sporo miejsc, teraz będę siedział jak król! A
Ty panie kierowco wieź mnie!
Po drodze przebijam się przez kilka
mostów, w tym przez ten z widokiem na uniwersytet. W okolicy jest wyspa
Słodowa, lubiłem spędzać tam czas i spoglądać na budynek uniwerku.
Zrezygnowałem jednak z tego zajęcia – często bywało tam zbyt dużo barachła.
Już blisko domu. W słuchawkach
odtwarzam sobie ścieżkę dźwiękową do jazdy autobusem. Na każdą okazję mam inną
ścieżkę dzwiękową: ścieżka do jazdy pociągiem, autobusem, czy do relaksu w
domu. Nawet i do poduszki. Ostatnim razem śpiewał mi Nick Cave albo grał John
Coltrane.
Z końcem mojego cotygodniowego,
nocnego maratonu, jak zwykle spoglądam na słodko śpiące już osiedle. Na obrzeżach
miasta czas płynie inaczej, wolniej. Tutaj zawsze jest spokojnie, tutaj zwykle
panuje cisza. A gdy jest cisza, panuje i spokój.
Komentarze
Prześlij komentarz